Opowieść VI – Co ma nam do powiedzenia drzewo, które ma 266 lat?

Opowieść VI – Co ma nam do powiedzenia drzewo, które ma 266 lat?

Człowieku, przystań na chwilę. Posłuchaj opowieści, które szepcze stare drzewo.
Ola Rybotycka »
Antoni Pilch »
Piotr Klub »
Daniel Petrykiewicz »
Robert Gatzka »

Ola Rybotycka 

Człowieku, człowieku, człowieku… jestem tu po to, by przypominać Ci kim jesteś. Twoi przodkowie, patrząc na mnie, wiedzieli to. Wiedzieli, bo mnie czuli. I choć mówimy różnymi dźwiękami, to jesteśmy dziećmi tego świata. Tak jak ptak, który gniazduje w mej głowie i jak mech, który okrywa moje stopy.

Jestem tu, teraz, dla nas. Stałem się z ludzi i zwierząt. Pamiętaj w swej gonitwie przez życie, że kiedyś staniesz się mną. Z Twej materii powstanie las, bo tak skonstruowany jest nasz piękny świat.

Jestem zrodzony z ciał Twoich przodków. Gdy to poczujesz dotkniesz prawdy.

Antoni Pilch

Wracam do Borysławki, choć przecież ani się tu nie urodziłem, ani stąd nie wyszedłem…

 

Tutaj, od nie wiem kiedy, żyły rodziny Dołyków i Truszów, moich przodków. Od wysiedlenia w 1946 roku, na początku wsi w jedynym ocalałym domu ( reszta wraz z cerkwią „zniknęła”) żyło dwóch braci Marian i Michał Sroka. Od kilkunastu lat opuszczony dom popadł w ruinę. Odbudowałem go, próbuję zamieszkać, wrócić… Po wsi zarosłej lasem zostały tylko nieliczne jabłonie, grusze , śliwy i cudem ocalałych trochę starych drzew. Szukam ich w gąszczu, dotykam, rozmawiam z nimi. Tylko one mogą mi opowiedzieć o tych, którzy tu żyli, siadywali w ich cieniu, wędrowali boso ścieżkami, chłodzili zmęczone stopy w potoku.

 

To nie aż tak ważne jak stare są rosnące drzewa, bo pod ziemią wśród splątanych korzeni kłębi się prastare życie, sprzed tysięcy lat. To tam szukam opowieści o ludziach z Borysławki, o tym jak tu przed wiekami przyszli, jak wybrali ten bogaty w wodę potok i jego żyzną dolinę na mieszkanie, jak żyli wśród lasów, daleko od miast i miasteczek,rzadko je odwiedzając w zupełnie innym świecie, pełnym doznań mnie nieznanych.

 

Czekam w ciszy, nasłuchuję, wśród szmeru potoku, rzadkich głosów kruków i myszołowów.

 

Stare drzewa z Borysławki, może lipa nieopodal domu, może wierzba nad potokiem, może dąb lub jawor? Śpiewając nieustannie, czy mają świadomość, że zjawił się wdzięczny i cierpliwy słuchacz? Szczęśliwy świadek spragniony ich opowieści, obecności, wiekuistego istnienia? Antoni Pilch, syn Jerzego, wnuk Anieli z domu Dołyk, córki Szymona urodzonego 12 września 1865 w Borysławce syna Daniela i Anastazji z domu Trusz.

Piotr Klub

Ostatnio sporo zmieniło się w naszym lesie. Inne drzewa są dosyć niespokojne. W sieci (mikoryzowej) donoszą o jakiś strasznych wydarzeniach- podobno część drzew za potokiem już nie żyje – jeszcze jesienią był z nimi kontakt, a po przebudzeniu na wiosnę… już ich nie było.

 

Niepokoję się o moje dzieci, które wzrastają nieopodal- jaka czeka ich przyszłość- jaki będzie ich los. Chciałem spokojnie doglądać lasu, bo w moim wieku już nic nie muszę, ale nie wiem czy to mi będzie dane. Z mojej perspektywy zmiany zachodzą za szybko- wystarczy czas jednego rocznego przyrostu, a lasu za potokiem może już nie być. Poza tym niełatwo się żyje ostatnio. Gdy byłem młode, nie było łatwo, ale rzadko kiedy mi czegoś brakowało, a teraz sezon aktywności jest coraz dłuższy, czas spoczynku coraz krótszy, jest coraz goręcej, a i wody w ziemi coraz mniej. I zaczęło się to zmieniać zupełnie niedawno, a teraz z sezonu na sezon sytuacja się pogarsza. Już nie zastanawiam się zupełnie czy dożyje późnej starości- to jest teraz nieważne, ale martwię się przede wszystkim o to, jaki świat dostaną w spadku moje dzieci- czy będą jeszcze w stanie porastać te piękne i żyzne wzgórza. Czy upał i susza nie skażą ich na wygnanie, i czy przeżyje starsze pokolenie, które będzie chronić pokolenie młode- gdyż stare drzewa ostatnio szybko znikają z niewiadomych przyczyn… Jedno jest pewne- spokój i harmonia minęły bezpowrotnie, teraz stała jest tylko zmiana.

Daniel Petrykiewicz

Drzewa nie mówią. To znaczy nie mówią w języku który potrafimy zrozumieć. Ula Zajączkowska, Susan Simard, Robin Wall Kimmerer i pewnie jeszcze kilka naukowczyń, naukowców. Próbują tłumaczyć drzewny, roślinny język na nasz. Niewielu chce słuchać ale to nie oznacza że trzeba przestać tłumaczyć. Może dlatego, że nie jestem naukowcem, zastanawiam się, czy muszę rozumieć żeby kochać? A może najpierw trzeba kochać, żeby potem chcieć zrozumieć? Opowiem Wam przy turnickim ognisku co robię aby próbować usłyszeć. Nie, Wróć. To nie o słyszeniu jest historia. Chyba chodzi o to aby to poczuć.

 

Kiedy idę do Lasu, odkładam na bok najpierw ego. A potem głowę. Kiedy zostaje tylko serce – jest trochę łatwiej. Bo serce człowieka i serce drzewa – choć nie biją w tym samym rytmie, są zsynchronizowane. Biją rytmem każdego życia. Czystym rytmem. Bez oceniania, bez oczekiwań, bez potrzeby nazywania rzeczy. Do Starego Dębu w Rozlewisku przychodzę i kładę dłoń na miękkim mchu który porasta pień chylący się do lustra wody. Przytulam się i czuję, jak uderzające w mojej klatce piersiowej serce odbija się od twardej kory drzewa. Czuć to nawet przez najgrubszą kurtkę w zimie. I choć w łyku nie płynie krew a woda z cukrem, to pulsuje tak samo jak krew w naszych żyłach. Obydwoje żyjemy. Jeśli żyjemy to czujemy. Jeśli czujemy to snujemy opowieść.

 

Najcenniejsze są te opowieści, które nigdy nie zostały spisane – nie da się ich łatwo spieniężyć. Przekazy ustne. Czasem w językach których używa kilka osób na świecie. Nie spisane opowieści można usłyszeć tylko ten, który jest tu i teraz. Nie ma nośnika na którym można ją zapisać i odtworzyć. Tych opowieści nie da się przekazać inaczej jak wysłuchując ich i powtarzając dalej. Może dlatego drzewa szumią bezustannie? Nie mają twardych dysków więc może muszą opowiadać, przekazywać i powtarzać aby nie zapomnieć? Kiedy patrzę na najstarsze wierzby w okolicy Rozlewiska, które ze starości próchnieją w środku ale na zewnątrz co roku są młode i zielone, to wyobrażam sobie, że są jak narratorki. Opowiadaczki. Szeptuchy. Kołyszą długimi ramionami i może tylko Ula Zajączkowska mógłby spisać to co kreślą na niebie. Pewnie w postaci wiersza.

 

Słowa wydają mi się w tym kontekście bardzo ważne. Zarówno dla drzew jak i ludzi. Przyszło drzewom dożyć antropocenu, epoki człowieka. Dzisiejsze gatunki drzew pojawiły się na planecie około 10 milionów lat temu. Homo sapiens wyewoluował jakieś 200 tyś lat temu. Niestety to człowiek zawładnął opowieścią i słowami przedkładając je ponad sensy tworzone przez inne istoty. Robin Wall Kimmerer w „Pieśni Ziemi” opowiada o Nanabozho – pierwszym człowieku, który aby nie czuć się samotnym nazwał wszystko co go otaczało. Od razu poczuł się bardziej zadomowiony. Mógł zawołać innych po imieniu a inni także wołali do niego. Kimmerer zwraca uwagę, że zwiększając swoją dominację nad światem, człowiek odizolował się od innych istot. Zapomniał ich imion. Tak było łatwiej. Bo kiedy kogoś znasz po imieniu, dużo trudniej go skrzywdzić, wykorzystać, unicestwić. Anonimowe istoty (a w naszej historii często także ludzie) wykorzystywane, wycinane, zabijane, przerabiamy na produkty które można kupić, skonsumować, sprzedać. Dzięki temu, że zapomnieliśmy ich imion (lub zostały one wymazane po drodze) możemy bez wyrzutów sumienia bez końca konsumować, rosnąć, tyć i zdobywać władzę. Kimmerer pyta: „Jak mam godnie traktować ten produkt i wykorzystać swoje pieniądze jako środek etycznej wymiany, gdy nie widzę stojącego za nim życia?” Może to czas aby na nowo nazwać Drzewa, Rzeki, Mokradła, Łąki? Może kiedy nazwiemy Drzewo i opowiemy o nim innym ludziom a ta opowieść będzie miała 10 tysięcy followersów to łatwiej będzie je ocalić kiedy przyjdą z piłami albo przyjadą harvesterem? Ale co z innymi Drzewami? Może każde drzewo w Lesie powinno mieć swoje imię? Może to czas, aby słowa wynalezione przez ludzi posłużyły starszym braciom?

 

Susanne Simard, naukowczyni, autorka książki „W poszukiwaniu matki drzew” wspomina, podobnie jak Kimmerer odwołując się do indiańskich nauk, wiedzę o „byciu jednym” oraz o tym, że „wszyscy jesteśmy spokrewnieni”. Podobnie jak zapomnieliśmy imion naszych sąsiadów i przodków, wyparliśmy fakt naszych nierozerwalnych związków z drzewami, zwierzętami, glebą i wodą. Fakt, że drzewa i rośliny mają wolę, postrzegają otoczenie i występujące w nim relacje, potrafią się komunikować, modyfikują swoje zachowania i są zdolne do współpracy – są dla nas bardzo niewygodne. Uznanie tych faktów musiałoby pociągnąć za sobą stwierdzenie, że zasługują one na taki sam szacunek, jakiego żądamy dla siebie. Jeśli to uznamy, to będziemy szukać rozwiązań, które pozwolą nam współ być, bez krzywdy dla innych. Simard kończy książkę prostą radą: „Nawiąż więź z roślinami, które nazywasz własnym (…), znajdź drzewo. Niech to będzie Twoje drzewo. Wyobraź sobie, że podłączasz się do sieci łączącej jej z innymi drzewami.” Ja bym dodał – nazwij je, ale nie tak jak nazwała je nauka. Nazwij je tak, jak je widzisz i czujesz. Tak jak każdy człowiek jest szczególny choć podobny, tak samo mają dęby, klony i wierzby. Mają swoje charaktery, przyzwyczajenia i znaki szczególne. Coś co jest nazwane, trudniej zniszczyć. A jeśli nawet zostanie zniszczone, to ma szansę przetrwać po nim/niej pamięć w opowieściach.

 

Paradoksalnie, aby opowieści można było zapamiętać i przekazać kolejnym pokoleniom, ludzie wykorzystują drzewa. To z drzewnych ciał powstały półki w bibliotekach i księgarniach a z celulozy zawartej w ich ciałach – papier książek, które na tych półkach spoczywają. Serca drzew złożone z 266 stron i grubej okładki. I wtedy sobie myślę – czy naprawdę drzewa nie potrafią mówić?

Robert Gatzka

Była sobie pewna jodła.

Tuż pod skalną ścianą, na zboczu góry, jakich wiele w Karpatach, znalazłam swoje miejsce. Tu spadłam, niesiona przez wiatr, jeszcze jako małe nasionko, pomiędzy kamienie. Kamienie oderwały się od skały i pokryły zbocze, ale pomiędzy nimi, na kawałku żyznego gruntu znalazłam swe miejsce… i zaczęłam rosnąć. Ziemia mnie karmiła, a słońce dawało energie. I tak sobie rosłam powolutku, mała jodełka. Jak miałam 30 lat, była potężna burza, jeszcze takiej nie przeżyłam, a widziałam już niejedną. Korzenie miałam już wtedy silne, bo takie musimy mieć tu w górach, więc się nie bałam. Ale i tak byłam jeszcze mała, duże siostry i ciotki zatrzymywały wiatr. Jednak tego dnia burzowy wiatr okazał się silniejszy od jednej z moich starych ciotek. Z ogromnym hukiem padła na zbocze tej karpackiej góry. Tuż po burzy pierwszy raz w moim życiu poczułam, pełną moc, jaką dają mi ciepłe promienie słońca. Patrząc w górę, po raz pierwszy ujrzałam pełen błękit nieba i zaczęłam dążyć doń, ile mi tylko starczyło sił. Moje korzenie coraz głębiej chwytały się zbocza, wciskały się pomiędzy skalne szczeliny, a ja z każdym rokiem pięłam się coraz wyżej i wyżej. Ach, jakie to było piękne, żaden wiatr, żaden śnieg, żaden piorun mnie nie powstrzymywał. Zdrowa, młoda, prościutka, 120-letnia karpacka jodła.

Nastała wiosna, zawsze lubiłam wiosny, właśnie zaczęłam jak co roku budzić się z zimowego snu i pchać w górę me soki… a nagle… co to? Co się dzieje? Ktoś mi zdziera korę. To niedźwiedź! Och ty łobuzie, jak ja teraz wyglądam?! Starałam się zalać to miejsce żywicą i chciałam, aby zarosło, ale rana była zbyt duża. Został ślad i odsłonięte drewno. Jednak już wtedy byłam silna i wytrwała, więc rosłam dalej. Ziemia mnie karmiła, a słońce nadal dodawało energii. Nie przeszkadzała mi stara rana, nawet wtedy gdy drewno w jej środku zaczęło pruchnięć, co zachęcało pędraki do panoszenia się w moim pniu. Na szczęście znajomy dzięcioł lubił je tak bardzo, jak ja lubię dążyć do słońca, więc starannie mi je usuwał. A ja rosłam i rosłam. Mój pień był już taki duży, że wkońcu zapomniałam o ranie, która teraz wydawała sięmałą i nie bolała.

Zimy zamieniały się w wiosny, wiosny w lata, a lata w jesienie. Byłam już matką wielu młodych jodeł, a w mej koronie, która teraz wyrastała ponad las, w swych gniazdach życie rozpoczynały co roku młode ptaki. Lubiłam patrzeć się, jak spoglądają z mej korony w świat i powoli uczą się latać. Z tęsknotą patrzyłam, jak odlatują w pogoni za ciepłem na południe. Miałam wtedy 214 lat. Właśnie rozmyślałam czy wrócą moje ptaki na wiosnę i czy znów będę mogła kołysać ich młode w mych gałęziach, aż tu nagle ktoś przypomniał mi o starej ranie. O nie to znowu ty! Nie, to nie ten sam. To inny. Albo inna, bo chyba to samica. Niedźwiedzica. Wtedy, wiele, wiele lat temu inny niedźwiedź zdarł mi korę, bo zasmakował w moim wiosennym łyku. A ta teraz wydrapuję mi próchno ze środka pnia? Tamto rozumiałam, ale to? Jak skończyła, to dziupla, która powstała była tak duża, że mieściła ją całą. Po czym odeszła. A ja zostałam. Na początku grudnia powróciła, gruba i puszysta, jak to niedźwiedzie na zimę. Teraz jeszcze zaczęła w te dziuple wnosić świeże gałązki innych jodełek. Położyła się w środku i zasnęła. Nie zrozumiem ich chyba nigdy.

Ta zima była sroga i mroźna a śniegi były tak wysokie, że wejście do dziupli zostało wysoko zasypane, zapomniałam o niedźwiedzicy śpiącej weń, minął gniew i zdziwienie i sama pogrążyłam się we śnie. Pod koniec stycznia, jak przez sen usłyszałam nieznane mi dotąd odgłosy. To z mego wnętrza. Tam coś się rusza! Dziupla. Niedźwiedzica… Niedźwiadki! Ona jest matką! Urodziła dwa małe niedźwiadki. W mojej dziupli. We mnie. Tu właśnie tuli do siebie, pełna czułości matka swoją dwójkę młodych, tu je karmi swym mlekiem, tu je grzeje. I tak od wielu pokoleń korzystają niedźwiedzie z dziupli u mych stóp, a ptaki z gniazd w mej koronie… A ja?

Ja mam ponad 260 lat.
Jestem Jodłą, jestem Matką….
Jestem Domem.

Jeśli chcesz przeczytać jeszcze jedną opowieść to znajdziesz ją tutaj: